Po co nam Niemcy

Po co nam Niemcy? Kilka uwag o zmianach położenia Polski na mapie

KAZIMIERZ WÓYCICKI, 18/02/2018 • ( 0 )

Każde państwo w Europie winno posiadać własną wizję Europy, którą poddaje nie tylko wewnętrznej, ale i międzynarodowej dyskusji. Do takiej własnej wizji Europy należy odpowiedź na pytanie, jaką rolę przypisuje się w ramach realizacji własnych interesów innym państwom, a w szczególności sąsiadom. Nie może być więc polskiej koncepcji Europy, jeśli nie ma własnej polskiej wizji Niemiec w Europie. Inaczej mówiąc, jeśli nie ma się odpowiedzi na pytanie „po co nam Niemcy?”

Większość wieku XX znaczył antagonizm polsko-niemiecki, który trwał od przełomu XVIII/ XIX wieku. To co nazywano przekleństwem polskiej geopolityki było definiowane przez położenie między Niemcami a Rosją. Rozbiory dawnej Rzeczypospolitej i utrata własnego państwa, w okresie w którym kształtowały się nowoczesne narody, wywarło przemożny wpływ na polską wyobraźnię i myśl polityczną. Niemcy w ramach tych wyobrażeń stali się wrogą potęgą. Położenie „między Rosją a Niemcami” nieustannie też narzucało pytania, którą z tych dwóch potęg należy uznać za groźniejszą.

Jeśli ktoś wybierał Rosję, to powodem były kompleksy i pewne poczucie niższości wobec Niemiec. Dokonały one skoku cywilizacyjnego w wieku XIX, dzięki czemu znacznie wyprzedziły rozwojem gospodarczym większość ziem polskich. Niemcy dołączyły do Zachodu (pojęcie Zachodu ukształtowane zostało w XVIII a ostatecznie w XIX stuleciu) i Polacy mogli z zazdrością patrzeć na przemysłowy i urbanistyczny rozwój Niemiec, który na ziemiach polskich przebiegał powolniej. Mogli też z zazdrością patrzeć na sprawność założonego w 1871 roku Cesarstwa Niemieckiego, choć funkcjonowanie państwa prawa w bismarckowskiej czy wilhelmińskiej Rzeszy łagodziło w jakimś zakresie przykre skutki pruskiego zaboru.

Takich kompleksów nie posiadali Polacy wobec Rosji. Część rosyjskiego zaboru (tzw. Kongresówka) należała do najbardziej rozwiniętych terenów w imperium carskim, a polskie elity polityczne posiadały raczej poczucie kulturowej wyższości wobec Rosjan, między innymi z uwagi na przeciwstawienie polskiego poczucia wolności rosyjskiemu „duchowi poddaństwa”. Rosyjskie samodzierżawie z jego represyjną polityką czyniło Rosję wrogiem o wiele groźniejszym.

I wojna światowa nie zmieniła sposobów postrzegania Niemiec i Rosji. Polityka niemiecka w okresie I wojny w jakimś sensie ułatwiła odzyskanie przez Polskę niepodległości, choć później Republika Weimarska nie uznawała nowej polsko-niemieckiej granicy. Z Rosją (bolszewicką) Polska zmuszona była natomiast stoczyć wojnę broniąc swojej niepodległości, a bolszewicy prędko wyciągnęli mapy terytorialnej i imperialnej ekspansji z carskich czasów. Stwierdzenie o „bękarcie układu wersalskiego” padło z ust rosyjskiego a nie niemieckiego polityka. Niemcy byli więc wciąż groźni, ale Rosjanie jeszcze groźniejsi.

Skutkiem II wojny światowej było początkowo przesunięcie akcentów. III Rzesza dokonała na ziemiach polskich niebywałych zbrodni. Długotrwała okupacja centralnych ziem polskich sprawiła, że obraz złego Niemca przeważył nad obrazem złego Rosjanina. Słowa wiersza, napisanego pod koniec powstania warszawskiego: „Czekam ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci”, oddawały tragizm sytuacji. Do tego dołączyła się już po wojnie długotrwała propaganda antyniemiecka mająca na celu legitymizację systemu władzy komunistycznej w Polsce.

Polacy szantażowani byli też możliwością utraty byłych ziem niemieckich, jakie uzyskali po II wojnie, czego gwarantem był Stalin. Bez nich Polska zostałaby sprowadzona do terytorium mniej więcej wielkości Kongresówki. Paradoksalnie od takiego losu ocaliły Polskę plany samego Stalina, choć nie była to z jego strony dobra wola wobec Polski. Niepewny, jak potoczy się sytuacja w Niemczech, zdecydował się on przydzielić Polsce terytorium Niemiec wschodnich (większość terytorium Prus Wschodnich, Dolny Śląsk i Pomorze Zachodnie). W oczach aliantów zachodnich miała to być rekompensata za tereny utracone przez Polskę za linią Curzona. Dla Stalina, który potrzeby takiej rekompensaty z pewnością nie widział (uważał swoje uprawnienia do włączenia terenów wschodnich II RP do sowiecko-rosyjskiego imperium za w pełni uzasadnione) oddanie Polsce wschodnich terenów Niemiec miało zbudować trwały polsko-niemiecki antagonizm i pchnąć Warszawę na trwale w objęcia Moskwy.

Takiego efektu Stalinowi nie udało się jednak uzyskać, a jeśli nawet, to tylko na historycznie licząc, na bardzo krótką metę. Dla rządów komunistycznych w Polsce zagrożenie niemieckie stanowiło jedno z głównych źródeł legitymizacji, jednak społeczeństwo nie mogło przyjąć dominacji sowieckiej jako trwałego rozwiązania. Dlatego sytuacja Polski, zdominowanej przez Związek Sowiecki, ale też dość skutecznie szantażowanej zagrożeniem niemieckim, była definiowana – przynajmniej przez kręgi opozycji i niezależnie myślących polskich elit – jako położenie między dwoma wrogimi potęgami. Taka definicja położenia geopolitycznego zdawać się mogła była nawet bardziej trafiona w odniesieniu do okresu po 1945 roku niż do XIX wieku. Pakt Hitler-Stalin, którego znaczenie długo starano się ukrywać, stał się symbolem takiego położenia, przy czym to Stalin mógł się jawić w tym groźnym duecie jako postać bardziej przewrotna i do pewnego stopnia bardziej złowroga.

Upadek komunizmu stworzył nową konfigurację w Europie Srodkowo-Wschodniej. Długotrwała dominacja rosyjsko-sowiecka oraz głębokie zmiany w samych Niemczech (w ich zachodniej części) powoli przyczyniały się do zmian w postrzeganiu polskiego położenia geopolitycznego. Zaczęto je definiować w Polsce nie samą geografią, ale przede wszystkim konstelacją polityczną. Przy tym w społeczeństwie polskim poczucie rzekomego niemieckiego zagrożenia już w okresie przed 1989 rokiem słabło, natomiast opór wobec dominacji sowieckiej narastał. Niechęć do Niemców, pozostałość dawnego poczucia zagrożenia, zastępowana była powoli pewnego rodzaju poczuciem zazdrości, wobec wielkiego powojennego sukcesu gospodarczego „bońskiej republiki”. Niemcy stawały się w oczach Polaków częścią Zachodu, do którego chciano dołączyć, wyzwalając się od dominacji rosyjskiej (sowieckiej). Wejście Polski do NATO a następnie do Unii Europejskiej zmieniło geopolityczną sytuację Polski w sposób zasadniczy i kazało w nowy sposób zdefiniować pozycję naszego kraju w Europie i świecie, a mianowicie jako granicy Zachodu. Zbliżenie i sojusz z Niemcami stał się istotnym czynnikiem tej zmiany. Natomiast definicja geopolitycznego położenia Polski, jako „pomiędzy wrogimi potęgami” zdawała się odchodzić w pełni do lamusa.

Niezupełnie tak jednak się stało.

*
Polska w latach 1989-2015 stała się granicznym krajem Zachodu, mając po swojej wschodniej stronie państwa wyłaniające się spod dominacji słabnącego rosyjskiego imperium. W tej sytuacji mogło powstać kilka alternatywnych projektów, mających ukierunkować polską politykę zagraniczną.

Siła wyobrażeń historycznych bywa olbrzymia. Często zdumiewa, po jak długim czasie wspólnoty polityczne powracają do wyobrażeń i lęków już dawno zdawałoby się zapomnianych. Czasem nie chodzi też o wyobrażenia zapomniane, ale przez dłuższy czas tak niemożliwe do realizacji, że nie bierze się ich pod uwagę, a traktuje jedynie jako obrazy z czasu zaprzeszłego. Mimo to wyobrażenia podszyte lękami zdolne są w pewnych sytuacjach powracać. Utrata własnego państwa, zabory, cały wiek XIX, ponowna utrata samodzielności w wyniku II wojny stanowią z pewnością o głębokiej polskiej traumie. Nawet jeśli rok 1989 i następujące po nim wydarzenia usunęły jej główne przyczyny, to pozostało otwartym pytaniem, jak z ową traumą należy się dalej obchodzić.

Jednym ze sposobów dawania sobie rady z traumą jest chęć „powrotu do przeszłości”, po to by dramaty z przeszłości się nie powtórzyły. Takim właśnie sposobem dawania sobie rady z polską traumą stały się koncepcje, które skojarzyć można z ideą „Międzymorza”. Kryje się za tym chęć przetworzenia całego doświadczenia rozbiorów w bohaterski mit oraz chęć powrotu do dawnej Rzeczypospolitej i marzenia o tak Wielkiej Polsce, by była ona bezpieczna. Oczywiście rozsądek podpowiada, że jest to w dosłowny sposób niemożliwe. Dlatego też nawiązujące do niej grupy, dokonują pewnej modyfikacji, jaką jest przypisanie Warszawie roli przywódczej w koncercie państw środkowowschodnio europejskich, jaki rzekomo miałby powstać w niedalekiej przyszłości. Zamiast Rzeczypospolitej Obojga Narodów rozwiązań poszukuje się w wariantach koncepcji „Międzymorza”, wedle których Warszawa miałyby odgrywać rolę co najmniej koordynatora.

Fakt, że potencjalnym partnerem do takiego zbiorowego koncertu jest jedynie Budapeszt (i to wątpliwym) zupełnie zwolennikom „Międzymorza” nie przeszkadza. Ich retrogresywna wyobraźnia rządzi się obrazami z wyimaginowanej przeszłości, nie specjalnie licząc się z realiami. To że państwa takie jak Ukraina, Rumunia czy Bułgaria muszą mieć własną wizję Morza Czarnego i ze zrozumiałym dystansem patrzeć na Północ i Bałtyk, zwolennicy „Międzymorza” zdają się zupełnie nie brać pod uwagę. W tle wyobrażeń zwolenników „Międzymorza” jest mapa dawnej Rzeczpospolitej, nostalgiczny obraz wspaniałej przeszłości, identyfikowanej na mocy kolosalnych uproszczeń z samą tylko historią Polski. Na tej mapie wyimaginowanego niemal imperium polityczny twór, jakim rzekomo jest Polska, sięga od morza do morza i trzeba tylko trochę politycznego wysiłku i chęci, aby podobną kombinację powtórzyć.

Ta wyobrażona mapa, rządząca wyobraźnią zwolenników „Międzymorza”, posiada jeszcze jedną charakterystykę. Mianowicie sięga ona daleko na wschód, nie ma natomiast na niej Niemiec. W tej historycznej imaginacji Niemcami nie trzeba się też w żaden sposób zajmować, bowiem „Wielka Rzeczypospolita” Niemcami się nie zajmowała. Zwolennicy „Międzymorza” łatwo pomijają też, że jedna trzecia obecnego terytorium Polski to byłe tereny niemieckie, jednocześnie spoglądając z łezką w oku na Lwów czy Wilno.

Ta retrogresywna nostalgia ma jednak swoje źródło w wyobrażeniach, że Polska leży wciąż między dwoma wielkimi potęgami. Jej źródłem jest traumatyczny lęk, że zagrożenie to wciąż trwa i trzeba mu przeciwdziałać. Ma to polegać na zbudowania w Europie Środkowo-Wschodniej samodzielnego organizmu politycznego, który zdolny będzie przeciwstawić się i zabezpieczyć Polskę zarówno przed Rosją, jak przed Niemcami, a właściwie przed zdradliwym i nierozumiejącym Polaków Zachodem.

**
Ów retrogresywny sposób myślenia o położeniu Polski związany jest też z wypieraniem pamięci o II Rzeczypospolitej. Znajdowała się ona istotnie między dwoma wrogimi i agresywnymi potęgami. Jej najwybitniejsi politycy zdawali sobie z tego doskonale sprawę.

II RP zarzucano (czyniła to chętnie po II wonie światowej emigracyjna endecja jak i komuniści), że jej polityka zagraniczna zakończyła się klęską i katastrofą. Taki zarzut jest jednak o tyle nie niesprawiedliwy i nieuzasadniony, że choć los II RP stał się rzeczywiście tragiczny, to być może był jednak w tamtym okresie nie do uniknięcia. Rządzące tym państwem elity osiągnęły przynajmniej tyle, że dzięki sojuszowi z krajami zachodnimi II RP nie pozostała kompletnie izolowana. Zarazem polityczne próby i projekty II RP polegające na budowie bloku państw środkowoeuropejskich nie dały efektów. Próby takich sojuszy z Węgrami czy z Rumunią. pozwoliły jedynie na ocalenie przed represjami niemieckimi i sowieckimi części polskich elit po wrześniu 1939 roku, co z kolei pozwoliło na stworzenie stosunkowo silnego ośrodka władzy na emigracji.

To co można natomiast zarzucić części środowisk politycznych II RP, to przesadne wyobrażenia o własnej wielkości. Były to właśnie marzenia o „wielkiej Polsce”, „Polsce mocarstwowej”, czy właśnie Międzymorzu. Wyobrażenia te, dodajmy, były również w poważnym stopniu motywowane historycznymi odniesieniami do dawnej Rzeczypospolitej – najczęściej w ramach tej narracji Rzeczypospolitej jednakże nawet nie dwóch, lecz zaledwie jednego narodu. Nie sama tragedia II RP razi dzisiejszego interpretatora jej przeszłości, ale niedostrzeganie możliwości tragedii i zastępowania wizji rzeczywistych zagrożeń snami o potędze.

Dzisiejsi zwolennicy „Międzymorza” chętnie przywołują II RP. Pamięć o niej była wartością, w okresie gdy komunistyczne władze robiły wiele, by niepodległe państwo polskie istniejące w okresie między dwoma wojnami światowymi w najrozmaitszy sposób zniesławić. Po 1989 roku nie przeprowadzono żadnej poważnej dyskusji nad historią II RP. Pozostała ona głównie w sferze mitu. Otacza ją podobna nieokreślona nostalgia jak dawną Rzeczpospolitą. Z jej błędów nie wyciągnięto żadnych niemal wniosków – tak jak nie pisze się na cokole pomnika o błędach postaci, która na nim stoi.

Obecni zwolennicy „Międzymorza” chcą natomiast niemal podświadomie dramat II RP rozegrać po raz wtóry, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że już skończył się on raz tragedią. Wydaje im się, że tym razem się jakoś uda, bowiem nie ma już ani Hitlera ani też Stalina. Ich zdaniem Polska może zatem skonstruować niezależną przestrzeń geopolityczną, tym razem między Rosją i Zachodem, w ten sposób najlepiej zabezpieczając swoje interesy na arenie międzynarodowej polityki. Tego co nie udało się politykom II RP, dokończą współcześni nam zwolennicy „Międzymorza”.

Wypada się jednak zapytać, czy nie powtarzają oni dawnych błędów i nie prowokują zagrożeń, które w istocie chcieliby odsunąć. Czy do błędów tych nie trzeba zaliczyć koncepcji tworzenia bezpieczeństwa dla Polski poprzez budowę samodzielnej w jakiejś mierze Europy Środkowowschodniej, zarazem stawiając się w opozycji wobec zarówno Wschodu, jak i Zachodu? Elementem tej retrogresywnej wizji polskiej polityki zagranicznej byłoby również pielęgnowanie egzotycznego sojuszu z Londynem, pomijając całkowicie znaczenie dla Polski stosunków z Niemcami. Niemcy są takim wizjonerom całkowicie niepotrzebne w ich planach „Międzymorza”. Nawet jeśli nie traktuje się ich nieprzyjaźnie, można je po prostu ignorować.

***
Te retrogresywne wyobrażenia o polskim położeniu geopolitycznym mają w tle głęboko zakorzenione wyobrażenia o polskiej przeszłości. Mało kto zauważa, jak dalece spór między koncepcjami jagiellońską a piastowską, który co pewien czas w polskim dyskursie publicznym się odnawia, ma charakter całkowicie anachroniczny, jeśli wziąć pod uwagę obecne polskie granice. Inspiracji politycznej szuka się często wyłącznie w antykwariacie, w którym odnalezione idee traktuje się jak głos wyroczni. Przeszłością można jednak inspirować się też w inny, bardziej twórczy sposób, zadając jej pytania nie tylko o to, jak było, ale też, jakie kryła ona w sobie możliwości. Taki sposób myślenia może też zbudować przesłankę do odpowiedzi na pytanie „po co nam Niemcy?”

Komunistyczna propaganda okresu 1945-1989, korzystając zresztą z wcześniejszych wyobrażeń, mówiła o tysiącletnim konflikcie polsko-niemieckim, trwającym od zarania polskiej państwowości. Takiej wizji miało sprzyjać na przykład rzekome przyjęcie chrześcijaństwa w poł. X wieku z rąk wyłącznie czeskich a nie niemieckich czy też nadanie znaczenia nieznaczącym epizodom militarnym, takim jak bitwa pod Cedynią. Późniejszą utratę Śląska interpretowano jako ekspansję niemiecką, nie zauważając, że cały czas rządziły tam rody piastowskie (choć coraz bardziej kulturowo zgermanizowane). Pomijano też fakt, że granica między Koroną Polską a Świętym Cesarstwem Rzymskim[1] była od połowy XIV do połowy XVIII wieku była jedną z najbardziej trwałych i pokojowych z granic na kontynencie europejskim.

Zgodnie z tym sposobem myślenia konflikt polsko-litewsko-krzyżacki w późnym średniowieczu interpretowano jako „niemiecką nawałę”, a hołd pruski w 1525 roku jako polityczny błąd. Zapominano przy tym, że emancypacja Prus Książęcych od Korony dokonała się w wyniku wojen ze Szwecją i była skutkiem osłabienia Rzeczypospolitej.

O braku polsko-niemieckiego antagonizmu we wczesnym okresie nowożytnym może świadczyć między innymi wybór na tron polski saskich Wettinów. W oczywisty sposób przez całe wieki zachodnią granicę Rzeczypospolitej nie postrzegano jako granicę z Niemiecami, ale z konglomeratem rozmaitych państw i państewek będących częściami składowymi dawnej Rzeszy. Ówczesna Saksonia, z uwagi na swoje bogactwa naturalne zdawała się być najbardziej gospodarczo rozwinięta i początkowo skutecznie konkurowała z Prusami. To jednak właśnie Prusy, dzięki wewnętrznej organizacji państwa i armii, okazały się znacznie bardziej „nowoczesne” i zrobiły oszałamiającą geopolityczną karierę na arenie międzynarodowej, jednocząc w drugiej połowie XIX wieku kraje niemieckie pod własnym przywództwem.

Spekulacje z zakresu tzw. historii alternatywnej (if-history) bywają pouczające. Można się zastanowić, jak mogłyby potoczyć się dalsze dzieje, gdyby elity polityczne dawnej Rzeczypospolitej zdecydowały się nie na sojusz z Wettinami, ale z pruskimi Hohenzollernami. Jest prawdopodobne, że doszłoby do „polonizacji” Prus, bowiem etnos słowiański był jeszcze dość silny na większości terytorium ówczesnego państwa brandenbursko-pruskiego. Mogłoby też dojść do syntezy dwóch koncepcji Oświecenia, jakie miała kultura ówczesnej Warszawy i ówczesnego Berlina. Republikańska, wyrosła z kultur szlacheckiej koncepcja oświecenia, kładąca akcent na wolności obywatelskie, mogła połączyć się z koncepcjami nowoczesnego państwa, co reprezentowało oświecenie pruskie. Rzecz jasna można sobie też łatwo wyobrazić napięcia, jakie wywołałyby próby reform a la Fryderyk Wielki w przesiąkniętej sarmatyzmem Rzeczpospolitej. Zamiast Hohenzollerna Rzeczpospolita miała jednak Wettinów, nieporadnych w realizowaniu koniecznych reform ustrojowych w Rzeczypospolitej i dbających bardziej o własne interesy dynastyczne.

Można oczywiście zaledwie spekulować, czy mariaż Hohenzollernów z polską Koroną mógłby być bardziej udany. W ramach takich spekulacji trzeba sobie wyobrazić, że nie musiałoby dojść ani do rozbiorów Rzeczpospolitej, ani też w dalszej przyszłości do zjednoczenia Niemiec pod egidą Hohenzollernów. Zakładając taki scenariusz wypadków, nikt w Polsce nie twierdziłby dzisiaj, że hołd pruski był błędem.

Takie spekulacje, jeśli nie mają być czczymi fantazjami, mogą mieć tylko wtedy znaczenie, gdy pomagają zrozumieć to, co rzeczywiście się zdarzyło, a zarazem uzmysławiają, że dzieje są polem wyborów politycznych o ogromnym znaczeniu, a nie wyłącznie determinacji i nieuchronności zdarzeń. W oczywisty sposób nie wiemy i nie możemy się dowiedzieć, czy unia prusko-polska zamiast polsko-saskiej zmieniłaby zasadniczo dzieje Europy i odwróciła od Polski jej geopolityczne fatum. Wniosek z takich spekulacji może być tylko jeden. Nasze zachodnie sąsiedztwo mogło odebrać w dziejach polski całkowicie inną rolę niż stało się to w wieku XIX i działo przez znaczną część XX stulecia. Stwierdziwszy to, powróćmy do teraźniejszości.

****
W roku 2005, niemal równolegle do przystąpienia Polski do UE, towarzyszyło inne wydarzenie, mające też nie mały wpływ na sposób postrzegania polskiego położenia. Była nią „pomarańczowa rewolucja” w Ukrainie. Rozpad Związku Radzieckiego, dokonany w grudniu 1991 roku, wydawał się jeszcze procesem nietrwałym i odwracalnym, stąd też Warszawa stała się pierwszym państwem, które (można powiedzieć „instynktownie”) uznało niepodległość Ukrainy.

Ta sama polityczna intuicja winna podpowiadać, że niepodległość Ukrainy i kwestia stosunków polsko-niemieckich, to sprawy ściśle ze sobą powiązane, jeśli patrzy się na nie z polskiego punktu widzenia. Na to, aby to spostrzec, trzeba odrzucić jakiekolwiek wyobrażenia czy to o jagiellońskiej czy piastowskiej koncepcji. Wyłonienie się na scenie międzynarodowej polityki tak istotnego podmiotu, jakim jest Ukraina, stwarza też nowy kontekst o kapitalnym znaczeniu dla stosunków Polski z Niemcami. Nie dostrzeganie tego jest niczym innym jak ślepotą polityczną.

Utrzymanie niepodległości Ukrainy może zapewnić Polsce bezpieczeństwo, które jest możliwe jednak tylko przy aktywnym wsparciu Berlina. Niemcy stały się zresztą krajem wspomagającym Kijów, będąc między innymi zwolennikiem sankcji wobec Moskwy w odpowiedzi na jej agresję na Krym i Donbas.

Polska nie jest zdolna z wielu względów, między innymi przez ograniczone zasoby gospodarcze, do odpowiednio silnego wsparcia Kijowa. Ma jednak istotny potencjał kulturowy, który mogłaby wykorzystać w kształtowaniu wschodniej polityki Unii Europejskiej. Trzeba jednak stwierdzić, że skuteczność takich działań uwarunkowane jest współpracą z Berlinem. W Berlinie kwestie polityki wschodniej Unii Europejskiej traktuje się w sposób dużo bardziej zbliżony do polskich koncepcji niż dzieje się to w Paryżu czy Londynie, nie mówiąc już o Wiedniu czy Rzymie.

Pozornie można temu zaprzeczyć przywołując prorosyjskie sympatie w Niemczech. W istocie może być to argument, by tym ściślej współpracować z Niemcami, aby ich od takich sympatii odwodzić. Również to, że dla Kijowa Berlin jest znacznie ważniejszym partnerem niż Warszawa, uważa się za wynik błędów polityki zagranicznej poprzednich ekip, a nie za zrozumiałą konstelację, w którą należy się włączyć, a nie wyłącznie ją krytykować. Dla utrzymania unijnego wsparcia dla Ukrainy konieczna jest przecież aktywna postawa Berlina, który dysponuje odpowiednimi zasobami. Konkurowanie Warszawy z Berlinem, zastępujące ścisłą współpracę, nie ma najmniejszego w tym względzie sensu.

Myśląc więc o aktywnej polskiej polityce zagranicznej, trzeba stwierdzić, że Warszawa niezbędnie potrzebuje Berlina.

*****
Powtórzmy jeszcze raz pytanie „po co nam Niemcy?”. Najkrótsza odpowiedz mogłaby brzmieć „po to, aby pozbyć się polskiego fatum związanego z położeniem geopolitycznym”, czy też „po to, aby nie być peryferią Europy”, a także po to, „aby nie dostać się znów z sferę wpływów Moskwy”. Można mieć projekt polityczny i wyobrażenie, że Niemcy Polsce nie są szczególnie potrzebne, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że w naszej części Europy oznacza to pytanie, jak nie z Niemcami to w takim razie z kim?

Nawet taki twór jak Europa Zachodnia nie może być w dzisiejszym świecie całkowicie samodzielny. Potrzebuje niezbędnie takiego sojusznika jak Stany Zjednoczone, aby swoją samodzielność utrzymać. Wyobrażenie, że Polska utrzyma swoją niezależność bardziej dzięki związkowi państw środkowoeuropejskich, niż dzięki powiązaniu z Zachodem (a co oznacza dla Polski przede wszystkim powiązanie z Niemcami), a Stany Zjednoczone udzielą temu regionowi osobno takiego wsparcia, jakiego udzielą zachodniej Europie, wydaje się koncepcją pozbawioną jakichkolwiek podstaw.

Punktem wyjścia tego eseju było stwierdzenie, że każde państwo w Europie winno posiadać własną koncepcję Europy, którą poddaje nie tylko wewnętrznej, ale i międzynarodowej dyskusji. Do takiej własnej koncepcji Europy z konieczności należy stwierdzenie, jaką rolę w ramach realizacji własnych interesów przypisuje się innym państwom, a w szczególności sąsiadom. Trudno zatem myśleć o polskiej koncepcji Europy, jeśli nie uwzględni się w niej własnej polskiej wizji Niemiec w Europie.

Ostateczna więc odpowiedzieć brzmi „Niemcy są nam po to, aby wspólnie z nimi budować Europę”.

[1] Niemcy wszak jako jednolity organizm państwowy w okresie późnego średniowiecza i wczesnej nowożytności nie istniały. Nie można bowiem za taki uważać tzw. Starej Rzeszy (Altes Reich) , od schyłku XV wieku nieoficjalnie, zaś od XVII wieku oficjalnie zwanej Świętym Cesarstwem Narodu Niemieckiego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *